Dni stają się coraz krótsze, centra handlowe rozpoczęły kampanie reklamowe nakłaniające rodziców do wydania ostatniego grosza na kolorowe zeszyty, długopisy i piórniki dla swoich pociech, na fejsbuku coraz mniej fotek z palmami, plażą i morzem, check-iny w modnych miastach Europy (i nie tylko) można zliczyć na palcach jednej ręki. Jakby tego było mało, wielkimi krokami zbliżają się nowe sezony "Ukrytej Prawdy" i "Trudnych Spraw", a z szafy powoli trzeba wyciągać cieplejsze skarpety na chłodniejsze noce. Wszystko wskazuje na to, że lato chyli się ku końcowi. W tej sytuacji pozwolę sobie dokonać drobnego streszczenia ubiegłych dwóch wakacyjnych miesięcy, które chociaż może nie były tak intensywne jak na to liczyłam, z pewnością zapamiętam na długo.
POOPENEROWA REKONWALESCENCJA
Pomimo moich żarliwych obietnic nie udało mi się pojawiać na blogu częściej... Wręcz przeciwnie - zniknęłam na kolejne dwa miesiące. Jak już tłumaczyłam drogiej Linshi, w wielkiej mierze było to związane z tegoroczną edycją Heineken Open'er Festival, na którą (jak wiecie) czekałam z zapartym tchem. Bardzo chciałam zafundować Wam jakąś drobną relację, jednak powróciwszy do domu (uznajmy, że "powróciwszy do domu" oznacza okres następujący po rekonwalescencji związanej z powracaniem mojego organizmu do normalnego funkcjonowania, które nie wiązało się z balowaniem po ulicach, plażach i molach Sopotu, chodzeniem spać o 9 nad ranem i wstawaniem o 16, dziesięciogodzinnym wiszeniem na barierce bez jedzenia i wody oraz konsumpcją niezdrowych ilości klasycznego, festiwalowego "sikacza"), uznałam, że nie potrafię dobrać odpowiednich słów. Chociaż piszę od tylu lat, nie tylko na blogu, w życiu zrelacjonowałam niejeden koncert... na stan, w którym pozostawiły mnie występy z początku lipca (a szczególnie jeden!) nie potrafiłam znaleźć werbalnego odpowiednika. Potrzebowałam więc jak widać całych dwóch miesięcy żeby dojść do siebie i dojrzeć do tego, żeby wypowiedzieć się na rzeczony temat.
PROFIL PRZECIĘTNEGO OPENEROWICZA
Jako osoba od lat gardząca młodymi latoroślami wybierającymi się do Trójmiasta jedynie w celu zdobycia legendarnej opaski, którą to zamierzają z dumą prezentować po wsze czasy, ewentualnie aby pochwalić się swoim nowym iPadem i zaczekować na fejsbuku, od samego początku zaznaczałam, że moja wyjątkowa obecność na tegorocznym Openerze wiąże się tylko i wyłącznie z jednym płomiennowłosym dżentelmenem oraz jego nieludzkim geniuszem, aby nie zostać przypadkiem posądzona o hipokryzję. Moje zderzenie z openerową rzeczywistością początkowo było rzeczywiście bolesne. Na wieczór przed początkiem festiwalu wybraliśmy się "w miasto", gdzie robiło mi się niedobrze od obserwowania naszej złotej polskiej młodzieży - napieprzonych jak Messerschmitty dziewczyn z dupami na wierzchu (ale w Hunterach!), chłopaczków w rureczkach i najaczach z Marlborasem w zębach, wszystkich tak bardzo przekonanych o własnej zajebistości. W tym roku jednak - okej - nie posądzę ich o skrajną ignorancję, bo (z paru wywiadów mi to wiadomo) przecież Song 2 to światowej sławy hit (od kojarzenia Song 2 do bycia najszczerszym fanem Blur jak się okazało droga niedaleka), no a wszyscy przecież uwielbiają Kings of Leon (przemilczmy fakt, że zaznajomienie z repertuarem grupy przeciętnej oddanej fanki kończy się na Sex on Fire). Ach, zapomnialabym - (tutaj rozlega się pełen podniecenia i entuzjazmu wrzask, który najprawdopodobniej usłyszały nawet odległe cywilizacje pozaziemskie) - Arctic Monkeys!!! (analogicznie do poprzednich przykładów napisałabym w nawiasie jakieś ociekające sarkazmem napomknięcie o tym, jak ograniczona jest wiedza owych wielkich wielbicielek na temat twórczości zespołu... ale nie, tutaj chyba kończy się na świadomości, że Alex Turner jest HOT AS HELL*).
NIEDOCENIONY GENIUSZ
Gdy wyznawałam komuś, że jestem tu tylko i wyłącznie dla Queens of the Stone Age, spotykałam się zazwyczaj ze spojrzeniem, którym obdarza się uciekiniera z domu wariatów, w kaftanie bezpieczeństwa na dodatek. Przyznaję, że nie obracam się w specjalnie zainteresowanym muzyką towarzystwie i nie znam zbyt wielu osób o podobnym smaku do mojego. Przyznaję również, że wyczyny Josha Homme w naszym nadwiślańskim kraju nie cieszą się taką popularnością jak na zachodzie, gdzie bilety na jego koncerty (Nowy Jork, Londyn) wyprzedają się w maksymalnie piętnaście minut (parenaście tysięcy biletów), a szanowane muzyczne tytuły (Rolling Stone) plasują jego twórczość na równi z klasykami takimi jak Stonesi, Led Zeppelin (nawet w jednym ze swoich zespołów Josh pogrywa sobie z panem z rzeczonej kultowej grupy - Johnem Paulem Johnesem. Do tego dochodzi jeszcze Dave Grohl i mamy Them Crooked Vultures, czyli moim skromnym zdaniem najwybitniejszy projekt muzyczny dwudziestego pierwszego wieku) czy Iggy Pop. Mimo to wciąż mnie to dziwi.
FAKE TALES OF ARCTIC MONKEYS
Koncert Blur z pierwszego dnia był wyjątkowo nudny. Ich piosenki wydają się być do siebie podejrzanie podobne, i naprawdę współczuję wszystkim, którzy wybrali się tam jedynie by usłyszeć wspomniane Song 2, które nie dość, że trwa dwie minuty, to jeszcze (czego można się było spodziewać) zostało zagrane dopiero na bisach. Ciekawiej zrobiło się dopiero drugiego dnia. Powiecie teraz - ale jak to, przecież dopiero co obśmiała Arctic Monkeys, i co? Cóż, AM muzycznie są naprawdę świetni - jeden z najbardziej obiecujących młodych zespołów obecnie. Fajny, buntowniczy styl grania, bardzo ciekawe teksty (zachęcam do uważnego wsłuchania się) i warty grzechu akcent pana Turnera, którego mogłabym słuchać nawet jakby coverował Justina Biebera. Nawet genialny QOTSA-Josh się nimi zainteresował i umoczył swoje cudotwórcze palce w jednym z ich albumów - Humbug, który osobiście posiadam i słucham, nawet często. Z niecierpliwością czekam również na najnowszy longplay małpiszonów, ponieważ zwiastujące go Do I Wanna Know? jest chyba najlepszą piosenką w ich repertuarze, z delikatną aluzją do Black Sabbath i świetnymi słowami. Co więcej, dumnie wepchałam się na barierkę (usłyszawszy po drodze kilka miłych słów od osób, którym najwyraźniej wydawało się, że zajęli zarezerwowane loże w Filharmonii, zamiast stać w deszczu w tłumie na rockowym koncercie) i razem z Alexem śpiewałam arktyczne piosenki słowo po słowie. Gdzie jest więc mój problem, zapytacie? Cóż, delikatny hint zaoferowałam Wam już opisując jakże zażartą walkę o miejsce w pierwszym rzędzie. Przeciętny odbiorca AM to zakochana po uszy w Turnerze małolata, która obok Arctic Monkeys słucha jeszcze Coldplaya, Rihanny i Franza Ferdinanda. Wierzcie mi, takie towarzystwo znacząco obniża jakość doznań podczas koncertu. Należy zaakcentować tutaj niemożność rozróżnienia od siebie trzech pierwszych piosenek setlisty z uwagi na dzwoniące w uszach wrzaski "ALEX, AAAALEX ALEEEEEEEEEEEX!!!!!!". A szkoda, bo show otworzyli właśnie tak chwalonym przeze mnie Do I Wanna Know. Ciekawy jest kontrast, jaki stworzyło to z następującym dzień później koncertem Queens of the Stone Age.
...JAK W ZEGARKU
5 lipca byłam na Lotnisku Kosakowo już o bladym świcie (kosztowało mnie to pół koncertu Nicka Cave'a, na którym cholernie chciałam zostać do końca, ale niestety wyspanie się na dzień, do którego odliczałam od listopada poprzedniego roku okazało się być ważniejsze). Tego dnia nie miałam złudzeń, że znajdę się pod barierką w 10 minut jak to się stało na Małpach, bo zamiast paru gimnazjalistek z transparentami, od sceny oddzielić mnie miała ściana odzianych w skóry mężczyzn o pokaźnych gabarytach. Podstawowa koncertowa zasada (to mówi Wam weteranka) mówi więc, że jeśli jesteś zbyt słaby by walczyć, musisz wykazać się sprytem i wytrwałością, ergo koczować pod barierką od rana, nawet jeżeli wiąże się to z koniecznością obejrzenia popisów Kaliber 44 (dość niefortunny dobór artystów występujących na tej samej scenie, jak kwiatek do kożucha, powiedziałaby moja babcia). Wiele bym oddała, żeby zobaczyć swoją minę, jak na scenie pojawił się Josh, z nieodłącznym papierosem w ustach, jak zwykle nonszalancki, jak zwykle z kubeczkiem o wątpliwej zawartości, którym to wznosił toasty na cześć polskiej publiczności i zapraszał wszystkich na backstage "to get shitfaced together". Repertuar, który zaproponowali panowie był dobrany niemalże perfekcyjnie (zabolał jedynie brak rytmicznego I Sat By The Ocean, jednego z jaśniejszych punktów najnowszego albumu, zastąpiony jednak perełką w postaci Smooth Sailing, które na koncertach pojawia się raczej sporadycznie). Po cichu liczyłam również na Like Clockwork, czyli najbardziej nieqotsowy utwór jaki kiedykolwiek powstał, a zarazem jedną z najciekawszych rockowych ballad jakie słyszałam. Gdy rozległy się pierwsze dźwięki If I Had A Tail, o mały włos nie wypadły mi płuca z wrzasku, jaki z siebie wydałam. Na dodatek okazało się, że I Appear Missing brzmi na żywo jakieś trylion razy lepiej niż w wersji studyjnej (w której i tak jest perfekcyjne). To pustynne brzmienie, tak charakterystyczne dla artysty, który w początkach swojej kariery nagrywał albumy za pomocą kradzionego prądu na Mojave Desert, połączone z poruszającym tekstem (o który z pierwszej chwili można by było nie posądzić wirtuoza przekleństw w języku angielskim niepotrafiącego skonstruować wypowiedzi nie zawierającej ani jednego f-word) i gitarowymi solo z końcówki, sprawiło, że mało nie dostałam tam napadu epilepsji z euforii i szczęścia.
Okazało się, że Queensi nie bez powodu nazywani są jednym z najlepszych koncertowych zespołów rozbijających się obecnie po światowych scenach. Nie można powiedzieć, że ich utwory na żywo brzmią identycznie jak na płycie. Tak jest, przyznaję, w przypadku Kings of Leon. Ale dla mnie nie jest to wyznacznik dobrego, koncertowego zespołu. Ich utwory na żywo brzmią lepiej niż na płytach. A to dlatego, że jaka jest frajda w pójściu na koncert, gdzie zagrają Ci coś w identyczny sposób, jak możesz sobie odsłuchać w domowym zaciszu? To jest właśnie to, co najbardziej kocham w koncertach - głos załamany z emocji w jednej sekundzie, odrobinę zmieniona solówka, dźwięk gitary, której na płycie nie było słychać. Nie chodzi jednak tylko o to. Jak część moich starszych czytelników (mam na myśli tych pamiętających relacje z Metalliki i Red Hot Chili Peppers) wie, szalenie ważny jest dla mnie kontakt artysty z publicznością. Przyznam szczerze, że pomimo całej mojej miłości dla Josha Homme, z obserwacji jego imidżu czy też zachowań na niektórych koncertach (jak słynny już Norwegian Wood, gdzie kazał wyrzucić z publiczności konkretnego fana, poprzedzając tę prośbę słodką wiązanką obelg w jego kierunku), przekonana byłam, że to taki zadufany w sobie fagas o ogromnym poczuciu własnej wartości (w sumie nie dziwię się szczególnie), uważający się za nie wiadomo jaki godlike figure i traktujący cały pozajoshowy świat jako plebs i bandę idiotów. Podczas lipcowego występu jednak bardzo pozytywnie się zaskoczyłam. Josh potrafił nawiązać kontakt z fanami na miarę mistrza Jamesa Hetfielda, odganiał ochroniarzy psujących nam zabawę w pierwszych rzędach, dyrygował publicznością, dedykował piosenki (dla ludzi z transparentem, następnym razem będzie dla mnie!). Dzięki takim prostym gestom, my, biedni, szarzy fani, który nie wyobrażają sobie życia bez swojego idola, możemy poczuć, że artysta, dla którego od dziesięciu godzin koczujemy bez wody i pożywienia pod sceną ma do nas szacunek.
JAK TO BYŁO Z TYM PLEJBEKIEM?
Później niestety było już tylko gorzej. Występ Kings of Leon uznałabym za co najwyżej poprawny. Jako posiadaczka kompletnej dyskografii rzeczonego zespołu jestem zaznajomiona z repertuarem nieco lepiej niż przeciętny fan(ka) (patrz: wyżej) i stwierdzam, że na setliście pojawiło się zbyt wiele utworów nie nadających się do grania na koncertach. Powinna zostać ograniczona lista smętów, przy których zakochane pary przezywały romantyczne chwile utrudniając mi dostanie się z falą pod scenę, a zamiast tego wetknąć kilka bardziej energetycznych numerów, jak chociażby Charmer. Ponadto tendencja wiekowa była podobna do tej na Arctic Monkeys, a ludzie znowu poczuli się jak w Operze, uważając za skandal próbę przepchnięcia się do przodu, tańczenia, śpiewania, lub wejścia na falę. Śmieszny kontrast z poprzednim dniem - pewnie już stało się legendą, że na QOTSA na fali poleciał wózek inwalidzki. Z człowiekiem.
Znajomi namówili mnie (czego teraz niezmiernie żałuję) do pozostania w Trójmieście dzień dłużej, żeby wybrać się na koncert Rihanny, darmowy dla wszystkich posiadających czterodniowe karnety festiwalowe. Wielka gwiazda nie tylko okazała, jak bardzo głęboko GDZIEŚ ma swoich wiernych wielbicieli spóźniając się na scenę dobrą godzinę. Salwę śmiechu wywołało u mnie zaobserwowanie na telebimie (to widowisko raczyłam oglądać z bezpiecznej odległości) jak gwiazdka nieudolnie wywija się po scenie zapominając o swoim playbacku... w efekcie mikrofon zamiast przy twarzy, Rihanna miała w okolicach pośladków. A śpiew leciał dalej! Szkoda mi było biedaków, którzy zapłacili za oglądanie tego cyrku. Szkoda mi było nawet przez moment Rihanny, której nikt nie zachęcał do zaśpiewania bisów. Wręcz przeciwnie - biedaczka musiała wybiec na scenę i prosić publiczność, żeby jeszcze nie wychodziła. Rozśmieszyły mnie później reakcje internautów, którzy albo posądzali o playback Kings of Leon, albo tłumaczyli "Riri" wycieńczeniem po ciężkiej trasie koncertowej. Wybaczcie, jeżeli siedemdziesięcioletniego Keitha Richardsa stać na danie z siebie wszystkiego na scenie podczas długich tras, dlaczego młoda dziewczyna nie daje rady? Może ktoś tu nie nadaje się do swojej roboty?
Mimo lepszych i gorszych chwil, te pięć dni zapamiętam na długo. I wiecie co, nawet poczułam ten festiwalowy klimat, i za rok chętnie wybiorę się na Openera (jeśli coś zainteresuje mnie muzycznie, oczywiście, haha).
PS. Na koniec chciałabym podziękować wszystkim, którzy trzymali za mnie kciuki i wspierali w chwilach zwątpienia. Dostałam się na wymarzoną uczelnię w Wielkiej Brytanii z dużym zapasem punktów, uzyskując jeden z najwyższych wyników w klasie z matury. Pod koniec września wyprowadzam się do Londynu. Będzie to spora zmiana i początkowo może nie będę mogła zaglądać tu zbyt często. Chociaż może być wręcz przeciwnie - może będę miała aż tyle do opowiedzenia!
Pomimo moich żarliwych obietnic nie udało mi się pojawiać na blogu częściej... Wręcz przeciwnie - zniknęłam na kolejne dwa miesiące. Jak już tłumaczyłam drogiej Linshi, w wielkiej mierze było to związane z tegoroczną edycją Heineken Open'er Festival, na którą (jak wiecie) czekałam z zapartym tchem. Bardzo chciałam zafundować Wam jakąś drobną relację, jednak powróciwszy do domu (uznajmy, że "powróciwszy do domu" oznacza okres następujący po rekonwalescencji związanej z powracaniem mojego organizmu do normalnego funkcjonowania, które nie wiązało się z balowaniem po ulicach, plażach i molach Sopotu, chodzeniem spać o 9 nad ranem i wstawaniem o 16, dziesięciogodzinnym wiszeniem na barierce bez jedzenia i wody oraz konsumpcją niezdrowych ilości klasycznego, festiwalowego "sikacza"), uznałam, że nie potrafię dobrać odpowiednich słów. Chociaż piszę od tylu lat, nie tylko na blogu, w życiu zrelacjonowałam niejeden koncert... na stan, w którym pozostawiły mnie występy z początku lipca (a szczególnie jeden!) nie potrafiłam znaleźć werbalnego odpowiednika. Potrzebowałam więc jak widać całych dwóch miesięcy żeby dojść do siebie i dojrzeć do tego, żeby wypowiedzieć się na rzeczony temat.
PROFIL PRZECIĘTNEGO OPENEROWICZA
Jako osoba od lat gardząca młodymi latoroślami wybierającymi się do Trójmiasta jedynie w celu zdobycia legendarnej opaski, którą to zamierzają z dumą prezentować po wsze czasy, ewentualnie aby pochwalić się swoim nowym iPadem i zaczekować na fejsbuku, od samego początku zaznaczałam, że moja wyjątkowa obecność na tegorocznym Openerze wiąże się tylko i wyłącznie z jednym płomiennowłosym dżentelmenem oraz jego nieludzkim geniuszem, aby nie zostać przypadkiem posądzona o hipokryzję. Moje zderzenie z openerową rzeczywistością początkowo było rzeczywiście bolesne. Na wieczór przed początkiem festiwalu wybraliśmy się "w miasto", gdzie robiło mi się niedobrze od obserwowania naszej złotej polskiej młodzieży - napieprzonych jak Messerschmitty dziewczyn z dupami na wierzchu (ale w Hunterach!), chłopaczków w rureczkach i najaczach z Marlborasem w zębach, wszystkich tak bardzo przekonanych o własnej zajebistości. W tym roku jednak - okej - nie posądzę ich o skrajną ignorancję, bo (z paru wywiadów mi to wiadomo) przecież Song 2 to światowej sławy hit (od kojarzenia Song 2 do bycia najszczerszym fanem Blur jak się okazało droga niedaleka), no a wszyscy przecież uwielbiają Kings of Leon (przemilczmy fakt, że zaznajomienie z repertuarem grupy przeciętnej oddanej fanki kończy się na Sex on Fire). Ach, zapomnialabym - (tutaj rozlega się pełen podniecenia i entuzjazmu wrzask, który najprawdopodobniej usłyszały nawet odległe cywilizacje pozaziemskie) - Arctic Monkeys!!! (analogicznie do poprzednich przykładów napisałabym w nawiasie jakieś ociekające sarkazmem napomknięcie o tym, jak ograniczona jest wiedza owych wielkich wielbicielek na temat twórczości zespołu... ale nie, tutaj chyba kończy się na świadomości, że Alex Turner jest HOT AS HELL*).
NIEDOCENIONY GENIUSZ
Gdy wyznawałam komuś, że jestem tu tylko i wyłącznie dla Queens of the Stone Age, spotykałam się zazwyczaj ze spojrzeniem, którym obdarza się uciekiniera z domu wariatów, w kaftanie bezpieczeństwa na dodatek. Przyznaję, że nie obracam się w specjalnie zainteresowanym muzyką towarzystwie i nie znam zbyt wielu osób o podobnym smaku do mojego. Przyznaję również, że wyczyny Josha Homme w naszym nadwiślańskim kraju nie cieszą się taką popularnością jak na zachodzie, gdzie bilety na jego koncerty (Nowy Jork, Londyn) wyprzedają się w maksymalnie piętnaście minut (parenaście tysięcy biletów), a szanowane muzyczne tytuły (Rolling Stone) plasują jego twórczość na równi z klasykami takimi jak Stonesi, Led Zeppelin (nawet w jednym ze swoich zespołów Josh pogrywa sobie z panem z rzeczonej kultowej grupy - Johnem Paulem Johnesem. Do tego dochodzi jeszcze Dave Grohl i mamy Them Crooked Vultures, czyli moim skromnym zdaniem najwybitniejszy projekt muzyczny dwudziestego pierwszego wieku) czy Iggy Pop. Mimo to wciąż mnie to dziwi.
FAKE TALES OF ARCTIC MONKEYS
Koncert Blur z pierwszego dnia był wyjątkowo nudny. Ich piosenki wydają się być do siebie podejrzanie podobne, i naprawdę współczuję wszystkim, którzy wybrali się tam jedynie by usłyszeć wspomniane Song 2, które nie dość, że trwa dwie minuty, to jeszcze (czego można się było spodziewać) zostało zagrane dopiero na bisach. Ciekawiej zrobiło się dopiero drugiego dnia. Powiecie teraz - ale jak to, przecież dopiero co obśmiała Arctic Monkeys, i co? Cóż, AM muzycznie są naprawdę świetni - jeden z najbardziej obiecujących młodych zespołów obecnie. Fajny, buntowniczy styl grania, bardzo ciekawe teksty (zachęcam do uważnego wsłuchania się) i warty grzechu akcent pana Turnera, którego mogłabym słuchać nawet jakby coverował Justina Biebera. Nawet genialny QOTSA-Josh się nimi zainteresował i umoczył swoje cudotwórcze palce w jednym z ich albumów - Humbug, który osobiście posiadam i słucham, nawet często. Z niecierpliwością czekam również na najnowszy longplay małpiszonów, ponieważ zwiastujące go Do I Wanna Know? jest chyba najlepszą piosenką w ich repertuarze, z delikatną aluzją do Black Sabbath i świetnymi słowami. Co więcej, dumnie wepchałam się na barierkę (usłyszawszy po drodze kilka miłych słów od osób, którym najwyraźniej wydawało się, że zajęli zarezerwowane loże w Filharmonii, zamiast stać w deszczu w tłumie na rockowym koncercie) i razem z Alexem śpiewałam arktyczne piosenki słowo po słowie. Gdzie jest więc mój problem, zapytacie? Cóż, delikatny hint zaoferowałam Wam już opisując jakże zażartą walkę o miejsce w pierwszym rzędzie. Przeciętny odbiorca AM to zakochana po uszy w Turnerze małolata, która obok Arctic Monkeys słucha jeszcze Coldplaya, Rihanny i Franza Ferdinanda. Wierzcie mi, takie towarzystwo znacząco obniża jakość doznań podczas koncertu. Należy zaakcentować tutaj niemożność rozróżnienia od siebie trzech pierwszych piosenek setlisty z uwagi na dzwoniące w uszach wrzaski "ALEX, AAAALEX ALEEEEEEEEEEEX!!!!!!". A szkoda, bo show otworzyli właśnie tak chwalonym przeze mnie Do I Wanna Know. Ciekawy jest kontrast, jaki stworzyło to z następującym dzień później koncertem Queens of the Stone Age.
...JAK W ZEGARKU
5 lipca byłam na Lotnisku Kosakowo już o bladym świcie (kosztowało mnie to pół koncertu Nicka Cave'a, na którym cholernie chciałam zostać do końca, ale niestety wyspanie się na dzień, do którego odliczałam od listopada poprzedniego roku okazało się być ważniejsze). Tego dnia nie miałam złudzeń, że znajdę się pod barierką w 10 minut jak to się stało na Małpach, bo zamiast paru gimnazjalistek z transparentami, od sceny oddzielić mnie miała ściana odzianych w skóry mężczyzn o pokaźnych gabarytach. Podstawowa koncertowa zasada (to mówi Wam weteranka) mówi więc, że jeśli jesteś zbyt słaby by walczyć, musisz wykazać się sprytem i wytrwałością, ergo koczować pod barierką od rana, nawet jeżeli wiąże się to z koniecznością obejrzenia popisów Kaliber 44 (dość niefortunny dobór artystów występujących na tej samej scenie, jak kwiatek do kożucha, powiedziałaby moja babcia). Wiele bym oddała, żeby zobaczyć swoją minę, jak na scenie pojawił się Josh, z nieodłącznym papierosem w ustach, jak zwykle nonszalancki, jak zwykle z kubeczkiem o wątpliwej zawartości, którym to wznosił toasty na cześć polskiej publiczności i zapraszał wszystkich na backstage "to get shitfaced together". Repertuar, który zaproponowali panowie był dobrany niemalże perfekcyjnie (zabolał jedynie brak rytmicznego I Sat By The Ocean, jednego z jaśniejszych punktów najnowszego albumu, zastąpiony jednak perełką w postaci Smooth Sailing, które na koncertach pojawia się raczej sporadycznie). Po cichu liczyłam również na Like Clockwork, czyli najbardziej nieqotsowy utwór jaki kiedykolwiek powstał, a zarazem jedną z najciekawszych rockowych ballad jakie słyszałam. Gdy rozległy się pierwsze dźwięki If I Had A Tail, o mały włos nie wypadły mi płuca z wrzasku, jaki z siebie wydałam. Na dodatek okazało się, że I Appear Missing brzmi na żywo jakieś trylion razy lepiej niż w wersji studyjnej (w której i tak jest perfekcyjne). To pustynne brzmienie, tak charakterystyczne dla artysty, który w początkach swojej kariery nagrywał albumy za pomocą kradzionego prądu na Mojave Desert, połączone z poruszającym tekstem (o który z pierwszej chwili można by było nie posądzić wirtuoza przekleństw w języku angielskim niepotrafiącego skonstruować wypowiedzi nie zawierającej ani jednego f-word) i gitarowymi solo z końcówki, sprawiło, że mało nie dostałam tam napadu epilepsji z euforii i szczęścia.
Okazało się, że Queensi nie bez powodu nazywani są jednym z najlepszych koncertowych zespołów rozbijających się obecnie po światowych scenach. Nie można powiedzieć, że ich utwory na żywo brzmią identycznie jak na płycie. Tak jest, przyznaję, w przypadku Kings of Leon. Ale dla mnie nie jest to wyznacznik dobrego, koncertowego zespołu. Ich utwory na żywo brzmią lepiej niż na płytach. A to dlatego, że jaka jest frajda w pójściu na koncert, gdzie zagrają Ci coś w identyczny sposób, jak możesz sobie odsłuchać w domowym zaciszu? To jest właśnie to, co najbardziej kocham w koncertach - głos załamany z emocji w jednej sekundzie, odrobinę zmieniona solówka, dźwięk gitary, której na płycie nie było słychać. Nie chodzi jednak tylko o to. Jak część moich starszych czytelników (mam na myśli tych pamiętających relacje z Metalliki i Red Hot Chili Peppers) wie, szalenie ważny jest dla mnie kontakt artysty z publicznością. Przyznam szczerze, że pomimo całej mojej miłości dla Josha Homme, z obserwacji jego imidżu czy też zachowań na niektórych koncertach (jak słynny już Norwegian Wood, gdzie kazał wyrzucić z publiczności konkretnego fana, poprzedzając tę prośbę słodką wiązanką obelg w jego kierunku), przekonana byłam, że to taki zadufany w sobie fagas o ogromnym poczuciu własnej wartości (w sumie nie dziwię się szczególnie), uważający się za nie wiadomo jaki godlike figure i traktujący cały pozajoshowy świat jako plebs i bandę idiotów. Podczas lipcowego występu jednak bardzo pozytywnie się zaskoczyłam. Josh potrafił nawiązać kontakt z fanami na miarę mistrza Jamesa Hetfielda, odganiał ochroniarzy psujących nam zabawę w pierwszych rzędach, dyrygował publicznością, dedykował piosenki (dla ludzi z transparentem, następnym razem będzie dla mnie!). Dzięki takim prostym gestom, my, biedni, szarzy fani, który nie wyobrażają sobie życia bez swojego idola, możemy poczuć, że artysta, dla którego od dziesięciu godzin koczujemy bez wody i pożywienia pod sceną ma do nas szacunek.
JAK TO BYŁO Z TYM PLEJBEKIEM?
Później niestety było już tylko gorzej. Występ Kings of Leon uznałabym za co najwyżej poprawny. Jako posiadaczka kompletnej dyskografii rzeczonego zespołu jestem zaznajomiona z repertuarem nieco lepiej niż przeciętny fan(ka) (patrz: wyżej) i stwierdzam, że na setliście pojawiło się zbyt wiele utworów nie nadających się do grania na koncertach. Powinna zostać ograniczona lista smętów, przy których zakochane pary przezywały romantyczne chwile utrudniając mi dostanie się z falą pod scenę, a zamiast tego wetknąć kilka bardziej energetycznych numerów, jak chociażby Charmer. Ponadto tendencja wiekowa była podobna do tej na Arctic Monkeys, a ludzie znowu poczuli się jak w Operze, uważając za skandal próbę przepchnięcia się do przodu, tańczenia, śpiewania, lub wejścia na falę. Śmieszny kontrast z poprzednim dniem - pewnie już stało się legendą, że na QOTSA na fali poleciał wózek inwalidzki. Z człowiekiem.
Znajomi namówili mnie (czego teraz niezmiernie żałuję) do pozostania w Trójmieście dzień dłużej, żeby wybrać się na koncert Rihanny, darmowy dla wszystkich posiadających czterodniowe karnety festiwalowe. Wielka gwiazda nie tylko okazała, jak bardzo głęboko GDZIEŚ ma swoich wiernych wielbicieli spóźniając się na scenę dobrą godzinę. Salwę śmiechu wywołało u mnie zaobserwowanie na telebimie (to widowisko raczyłam oglądać z bezpiecznej odległości) jak gwiazdka nieudolnie wywija się po scenie zapominając o swoim playbacku... w efekcie mikrofon zamiast przy twarzy, Rihanna miała w okolicach pośladków. A śpiew leciał dalej! Szkoda mi było biedaków, którzy zapłacili za oglądanie tego cyrku. Szkoda mi było nawet przez moment Rihanny, której nikt nie zachęcał do zaśpiewania bisów. Wręcz przeciwnie - biedaczka musiała wybiec na scenę i prosić publiczność, żeby jeszcze nie wychodziła. Rozśmieszyły mnie później reakcje internautów, którzy albo posądzali o playback Kings of Leon, albo tłumaczyli "Riri" wycieńczeniem po ciężkiej trasie koncertowej. Wybaczcie, jeżeli siedemdziesięcioletniego Keitha Richardsa stać na danie z siebie wszystkiego na scenie podczas długich tras, dlaczego młoda dziewczyna nie daje rady? Może ktoś tu nie nadaje się do swojej roboty?
Mimo lepszych i gorszych chwil, te pięć dni zapamiętam na długo. I wiecie co, nawet poczułam ten festiwalowy klimat, i za rok chętnie wybiorę się na Openera (jeśli coś zainteresuje mnie muzycznie, oczywiście, haha).
PS. Na koniec chciałabym podziękować wszystkim, którzy trzymali za mnie kciuki i wspierali w chwilach zwątpienia. Dostałam się na wymarzoną uczelnię w Wielkiej Brytanii z dużym zapasem punktów, uzyskując jeden z najwyższych wyników w klasie z matury. Pod koniec września wyprowadzam się do Londynu. Będzie to spora zmiana i początkowo może nie będę mogła zaglądać tu zbyt często. Chociaż może być wręcz przeciwnie - może będę miała aż tyle do opowiedzenia!
PS2. Szczególnie skierowane do tych bardziej zainteresowanych muzyką i otwartych na nowe doświadczenia - pod tytułami piosenek QOTSA w poście umieściłam linki do Youtube. Polecam posłuchać i podzielić się wrażeniami! Szczególnie Linshi, która pisała ostatnio, że koniecznie musi się zapoznać z repertuarem ;)
PS3. Nie było mnie przez chwilę na Waszych blogach. Jeśli ktoś również był na Openerze i machnął jakieś małe sprawozdanie, bardzo proszę, wklejcie mi link do posta w komentarzu, bo chętnie poczytałabym o jakichś innych punktach widzenia!
*No dobrze, tu się muszę akurat zgodzić.
PS3. Nie było mnie przez chwilę na Waszych blogach. Jeśli ktoś również był na Openerze i machnął jakieś małe sprawozdanie, bardzo proszę, wklejcie mi link do posta w komentarzu, bo chętnie poczytałabym o jakichś innych punktach widzenia!
*No dobrze, tu się muszę akurat zgodzić.
Nie mówcie mi, że lato się kończy ;D
OdpowiedzUsuńwww.kraina-kosmetykow.blogspot.com
Kochana, pozwolisz, ze notkę przeczytam w weekend? Bo niestety nie będę mieć czasu w tygodniu.
OdpowiedzUsuńChyba nikt ich nie lubi. To okropne uczucie, gdy tak mamy.
Przybyłam! I przebrnęłam szybko przez post, z zparatym tchem i jednocześnie z ukłuciem w sercu. tak bardzo Ci tych wszytskich koncertów zazdroszczę, ze jak kiedyś ię na jakimś spotkamy to uduszę! ;D Powiem Ci szczerze, ze Opener mnie jakoś nie interesował, o co chodizło z Rohanna to się z twojego posta dowiedziałam i nie jestem zaskoczona. Gdy pisałaś o tym, ze internauci mówią, ze jest wyczerpana to co miał powiedzieć hetfield po trasie z Black Albumem, gdzie musiał potem chodizć do foniatry? Potem Richards, który spokojnie mógłby być dziadkiem wielu z nas daje radę? Absurdalne jest to dla mnie, że ludzie piszą takie bzdury. Sami siebie oszukują.
OdpowiedzUsuńCo do QOTSA przesłuchałam płyty dwa razy (dzisiaj po raz drugi, po Twoim komentarzu u mnie wziełam się za sicągnie (troszkez e mnie złodziej :D) i przebrnęłam) i powiem Ci, ze nawet nie wiem keidy, ale się skończyła. Mimo wszystkich wzorów fizycznych, budowy atomów, stopni utlenienia i opowaidania z rosyjskiego poczułam się jakbym była w innym świecie. Like Clockwork mnie... zachwycił. Nie to za mało powiedziane. Na te 5:25 odcięłam się od świata. Jak dla mnie geniusz. i Sat By the Ocean zachwycił mojego tatę i przez parę dobrych dni budził mnie tym o 5 nad ranem, swoją drogą jak wszedł mi do glowy to nie wyszedł. Bardzo lubię też Fairweather Friends. Podoba mi się partia gitarowa na początku, przyciszony głos Homme'a... Naprawde, nie jestem w stanie powiedzeć jak mnie ten album zachwycił. Szczerze pwoeidziawszy QOTSA dyskografię przesłuchałam, ale nie bardzo umiem odnieść tej płyty do reszty. Może dlatego, że ta mi najbardziej zapadła w pamięć.
Co Do King of Leon - moi znajomy znają tlyko Sex on fire i use somebody... Wszystko przez teh Vpoce of Poland, X factory i MBTM.
Hej, hej! Czy to nie Ty przypadkiem mówiłaś, że nie opuścisz nas zbyt szybko?! :> Jak Ci się tam żyje?! ;*
UsuńPowinnaś pisać recenzje wszelkie. Czyta się jednym tchem, a ile można dowiedzieć! Jesteś moją osobistą przewodniczką po zagranicznej muzyce, uczysz oddzielać ziarna od plew :) Blogi kształcą bardziej niż podróże niekiedy :D
OdpowiedzUsuńGratuluje dostania sie na uczelnie! Pisz, pisz koniecznie, jak Ci sie zyje w Londynie, bo niesamowicie Ci zazdroszcze i chetnie w ramach masochizmu poczytam Twoje relacje.
OdpowiedzUsuńWlasnie przesluchalam sobie podane przez Ciebie tytuly utworow QOTSA (znalam tylko I Sat by the Ocean) i stwierdzam, ze zdecydowanie bede musiala blizej sie zapoznac z tym zespolem.
Co do Rihanny, to nie poszlabym na jej koncert, nawet, jakby mi chcieli doplacic ;P.
Niezłe emocje :D
OdpowiedzUsuńGratuluje ci i powodzenia :)
Droga Dani California,
OdpowiedzUsuńpostaram się przez ten najbliższy czas napisać do Ciebie coś większego, gdyż zaniedbałam nasze konwersacje i dzielenie się różnymi doświadczeniami i odczuciami związanymi między innymi z muzyką, sztuką, a także zwyczajnymi chwilami. Dzisiaj postaram się wysłać do Ciebie zaproszenie na last.fm
Pozdrawiam :)
Usilnie planuję wdrożyć plan założenia jakiegoś nowego bloga, takiego mniej "na poważnie", bardziej z bzdetami i chłamem z życia codziennego. Nie mam czasu na prowadzenie tak sporego przedsięwzięcia jak ten blog. Myślę, że jeśli zbiorę się w sobie stanie się to w przeciągu kilku najbliższych dni, ale nic nie obiecuję!
UsuńCzekam na wiadomość od Ciebie, przyjęłam na last.fm!
Nowy blog? Ja chcę linka, poproszę, poproszę!!! :)
UsuńU mnie nowy post zapraszam :)