Wielki Fitzgerald vs. Wielki Gatsby

Nie bez powodu Amerykanie zwykli określać lata dwudzieste terminem "The Roaring Twenties". Czas następujący po zakończeniu Pierwszej Wojny Światowej był dla nich bowiem okresem gospodarczego boomu na niespotykaną dotychczas skalę. Ubiwszy na europejskim konflikcie zloty interes, amerykańscy biznesmeni zaczęli przeobrażać się w finansowych magnatów - ustanowionym i szanowanym rodom ("Old Money") wiodło się lepiej niż kiedykolwiek, a i liczba tajemniczych nuworyszy ("New Money") dramatycznie wzrastała. Poszerzające się w zatrważającym tempie wyższe sfery socjety Stanów Zjednoczonych zaczęły pogrążać się w rozpasaniu i konsumpcjonizmie, a "American Dream" nabierał na znaczeniu, z każdym dniem przyciągając tabuny marzycieli. 
Takie właśnie społeczeństwo postanowił w 1925 roku opisać Francis Scott Fitzgerald - w ten sposób powstał "Wielki Gatsby", powieść, która wkrótce miała przejść do historii jako perła literatury anglojęzycznej. 17 maja miała miejsce polska premiera jego najnowszej adaptacji... Czy Baz Luhrmann podołał trudnemu zadaniu wyreżyserowania epickiej ekranizacji kultowej książki pozostaje jednak kwestią sporną. 

Wiele osób pyta mnie, co uważam za tak urzekające w historii Jaya Gatsbiego - w sumie przecież naiwne love story w bajecznej scenerii Jazz Age'u. Nie wszystkie książki czyta się jednak dla pierwszego dna - w przypadku dzieła Fitzgeralda sama fabuła ma stanowić tło dla poważniejszych treści i problemów. "Wielki Gatsby" jest nie tylko książką, której nie da się bez żadnego uszczerbku na jej wartości przenieść na wielki ekran. Jej się również nie da przetłumaczyć. Już od pierwszych stron urzeka ona bowiem niespotykanym bogactwem językowym - to właśnie Fitzgerald uświadomił mi prawdziwe piękno języka angielskiego, który do przeczytania "Gatsbiego" trzy lata temu, wydawał mi się trochę zbyt prosty i... prymitywny?
Przyznaję jednak bez bicia, że żadnego polskiego przekładu nie miałam w ręku - nie wykluczam, że mógł trafić się jakiś uzdolniony artysta (bo zwykłemu tłumaczowi nie powierzałabym takiego odpowiedzialnego zadania), który dokonał tłumaczenia na poziomie, który nie zmuszałby amerykańskiego pisarza do przewracania się w grobie. Śmiem jednak poddać w wątpliwość istnienie kogoś takiego. 

Wspomniałam już jednak, że nakręcenie godnej adaptacji "Wielkiego Gatsbiego" mogłoby okazać się trudnym zadaniem... Do 17 maja jednak wierzyłam, że jeśli komuś jakimś cudem by się to udało, film będący owocem tego wysiłku miałby wielką szansę znaleźć się w mojej topdziesiątce, jeśli nie piątce nawet. To będzie wielki sukces albo wielka porażka - zwykłam mawiać. Do pewnego momentu najbardziej obawiałam się obsadzenia Leonardo DiCaprio w tytułowej roli. Zdawało mi się, że jest najmniej pasującą do Jaya Gatsbiego osobą, jaką potrafiłabym sobie wyobrazić... po obejrzeniu jego popisów jako Calvina J. Candie w tarantinowskim "Django" szybko zmieniłam zdanie. W kwestii doboru aktorów do ról pan reżyser okazał się być bezbłędnym. Leonardo wykonał moim skromnym zdaniem performens oskarowy, Tobey Maguire jako narrator, Nick Carraway, świetnie poradził sobie z odgrywaniem biernego obserwatora, zawsze z boku znaczących wydarzeń. Carey Mulligan była przesłodką Daisy, pięknym ptaszkiem ze złotej klatki. Najbardziej chyba jednak przypadła mi do gustu kreacja Joela Edgertona, który wcielił się w postać Toma Buchanana. Nie musiał nawet nic mówić, żeby pierwszą rzeczą na jego temat nasuwającą się człowiekowi na myśl były słowa jego żony Daisy: "a brute of a man, a great, big, hulking, physical specimen". 

Co dobrego mogłabym rzec o tym filmie to z pewnością jeszcze wielki ukłon w kierunku osób odpowiedzialnych za kostiumy i charakteryzację bohaterów. Pomijając fakt, że DiCaprio został odmłodzony o dobre dwadzieścia lat (co zdecydowanie wyszło mu na korzyść w oczach żeńskiej części widzów - szczególnie tej wciąż noszącej w sercu miętę do jednego z pasażerów niższych klas słynnego statku), zgodność wyglądu postaci z przedstawianą epoką była wprost poruszająca. Kreacje Daisy, Jordan Baker oraz kobiet pojawiających się na głośnych imprezach w domu Gatsbiego oszałamiały nie tylko odwagą i przepychem, ale często również klasą.

To wszystko mogłoby być genialną bazą do dobrego filmu... niestety pomimo starań utalentowanych aktorów, nasz pan reżyser okazał się porwać się na słońce z motyką. Nie wiem, czy taka była wizja artystyczna, czy może autor gry The Sims ogłosił promocję na swoje usługi, ale zatrważająca ilość scen krzywdziła moje wrażliwe źrenice efektami specjalnymi tak strasznie kiczowatymi, że aż nie jestem w stanie spłodzić dla nich odpowiedniego pseudo-śmiesznego porównania. Manhattan w oczach pana Baza Luhrmanna jak żywcem wyjęty z Need For Speeda, a jeszcze jak w tle usłyszałam zawodzenie Jaya-Z, ostatecznie pogrzebałam wszystkie moje nadzieje. O ile piosenki Lany del Ray czy Florence and the Machine były całkiem przyzwoite (co więcej pozytywnym zaskoczeniem było dołączenie do soundtracku coveru "Love is Blindness" U2 w wykonaniu genialnego Jacka White'a), ścieżka dźwiękowa do tego filmu jest chyba drobnym nieporozumieniem. Nie wiem, czy odpowiedzialni za to próbowali w ten mało ambitny sposób "przekupić" młodsze pokolenie widzów, czy może dumni są ze świetnego efektu artystycznego (kontrast), jaki udało im się osiągnąć. Ciężko stwierdzić. 

Zbliżając się do końca, mojej uwadze nie mogło umknąć całkowite zbrukanie idei przemycania w książkach symbolizmu, jakie miało miejsce w adaptacji "Wielkiego Gatsbiego". Symbolizm jest jednym z filarów dzieła Fitzgeralda - szczególne znaczenie mają tam kolory (zieleń, żółć, biel, błękit) oraz miejsca akcji (East Egg, West Egg, Valley of the Ashes). Wykładanie tego w tak idiotycznie banalny sposób, w jaki miało to miejsce w tym filmie jest kpiną z inteligencji i zdolności do samodzielnego myślenia widza. Fajerwerki i fanfary w momencie pierwszego spotkania z Jayem Gatsby, trrraaach. Ktoś nie zrozumiał, co oznacza zielone światło w doku Daisy? Koniecznie to wytłumaczmy! A może ktoś nie zauważył, że Nick Carraway jest narratorem... Najlepiej więc zrobić z niego wykończonego psychicznie alkoholika (podkreśli to przecież krytykę ówczesnego społeczeństwa - o, oto co z nim zrobili, proszę!), który całą historię opowiada swojemu psychiatrze... Później to jeszcze spisuje, a tym scenom towarzyszą wyjątkowo szkaradne litery wiszące w powietrzu, kreślone czcionką żywcem wyjętą z bloga dwunastolatki.  


Wyczytałam gdzieś, że wnuczka Fitzgeralda wypowiedziała się na temat filmu bardzo ciepło, chwaląc ścieżkę dźwiękową i kostiumy. Cóż, może ja nie jestem typowym dwudziestopierwszowiecznym odbiorcą, który według intencji twórców powinien być oszołomiony zaawansowaną techniką epatującą z tego obrazu. Jak dla mnie warto by zadać sobie pytanie kto tak naprawdę był wielki w tym duecie: Gatsby czy jego twórca? 

78 komentarzy:

  1. Kurcze, Ty się nadajesz do pisania artykułów w gazetach :)
    Nie marnuj się ! :)
    U mnie nn :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Raczej nie widzę się w tym zawodzie, ale dziękuję :)

      Usuń
  2. Padłam... Genialny post! Naprawdę, to się nadaje do gazety! :o Czuję przypływ wspaniałych notek! :>

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mówiłam, że mam parę przemyślanych tematów w zanadrzu :>

      Usuń
    2. Już nie mogę się doczekać :) A Wielkiego Gatsby'ego mam w planach od jakiegoś czasu, chciałam sięgnąć po polską wersję, ale zachęciłaś mnie do wybrania oryginału... :) Trochę boję się czytać książki po angielsku, przyznam :D

      Usuń
    3. Jeżeli nigdy nie czytałaś całych książek po angielsku, to nie polecam zaczynać od Fitzgeralda :) Ale później jak najbardziej.

      Usuń
    4. Czytałam ostatnio mitologię nordycką, niewiele, ale jednak coś :D A co polecasz na początek? Od czego Ty zaczynałaś?

      Usuń
    5. Haha, ja zaczynałam od harrego pottera jak miałam jakieś 13-14 lat :) ale jeśli lubisz kryminalne to polecam Larssona, bo angielski przekład jest bardzo przystepny. W innym gatunku the Devil Wears Prada jest też w miarę prostym językiem napisane :)

      Usuń
    6. Kryminały raczej średnio mnie pociągają ;) Ale Harry Potter to fajny pomysł, zwłaszcza że i tak miałam zamiar wrócić do niego :) Dziękuję!

      Usuń
  3. Jay-Z w ścieżce dźwiękowej mnie dobił. Na film czekałam głównie ze względu na piosenkę Florence and The Machine, którą teraz uważam za najlepszą, jaka wyszła temu zespołowi (a swoim fanowskim uchem starałam się oceniać ją krytycznie). Mi scenografia do bólu przypominała 'Moulin Rouge' i co chwilę tworzyłam porównania do drugiego filmu Luhrmanna. Przesłodzona, ale w jakiś sposób przypadła mi do gustu.
    Do książki w oryginale miałam jedno podejście, ale musiałabym się dłużej pomęczyć ze słownikiem, bo język znam marnie, jeśli chodzi o literaturę. Zależało mi, żeby przeczytać ją szybko jeszcze przed kinem, więc wybrałam tłumaczenie, ale może w wakacje spróbuję przebrnąć przez oryginał. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja nie jestem jakąś mega wielką fanką Florence, ale uważam, że wyróżnia się na rynku muzycznym. Piosenka z Gatsbiego jest rzeczywiście jedną z lepszych, które znam autorstwa tej pani.
      Ja ciągle nie mogę dojść czy ta kiczowata przesłodka scenografia to był element zamysłu autora podkreślający cukierkowe życie członków wyższych klas w tamtych czasach, czy może jakiś mało ambitny efekt zaimponowania widzowi. Jeśli to pierwsze, to ok, akceptuję. Ale raczej wydaje mi się, że Baz Luhrmann ma po prostu taki styl i nawet jakby robił film o ascetycznym żywocie klasztornego mnicha, to musiałby gdzieś wcisnąć brokat i fajerwerki.
      I jak było z tym tłumaczeniem, język zwracał uwagę?

      Usuń
    2. Ciężko mi się to tłumaczenie czytało. Nie mogłam się skupić, nic nie przyciągało szczególnie mojej uwagi... W kilku scenach nie wiedziałam, o co chodzi. Nie wiem, czy to wina mojego braku koncentracji czy języka, ale jestem przekonana, że lepiej będzie przeczytać Gatsby'ego w oryginale.

      Usuń
    3. Mi się wydaje, że po prostu to jedna z takich książek, do których trzeba podejść z pełnym zaangażowaniem - bez muzyki grającej w tle, wyrzucając z głowy własne problemy i rozterki. I nie na szybko - o ty trzeba myśleć, żeby zobaczyć drugie dno i zrozumieć, co miał nam autor do przekazania. Tak to rzeczywiście może to być tylko naiwne love story :)

      Usuń
    4. Ja tego za love story nigdy nie uważałam. Było wiele uczuć w tej książce, ale samej miłości za wiele się nie dopatrzyłam. W filmie na odwrót - głównie na tym wątku skupił się reżyser. Nie przeszkadzało mi to, bo w sumie tego się spodziewałam po zapowiedziach. Po prostu w pierwszej chwili zaskoczył mnie fakt, że na trailerze filmu mam przedstawiony romans, a wydawało mi się, że czytam coś zupełnie innego. ;)

      Usuń
    5. No bo nie jest to typowe love story. Ale mimo wszystko tak bym określiła pierwsze dno tej książki, no może poza tym,że z reguły love stories mają happy endings.

      Usuń
    6. W filmie to się jednak bardziej rzuca w oczy. Zdecydowanie bardziej. Wątek miłosny praktycznie przykrywa wszystko inne.
      Najbardziej przed zobaczeniem ekranizacji bałam się, że zechce im się jeszcze zmienić zakończenie. ;d

      Usuń
    7. Niee no to by już była przesada :p

      Usuń
  4. Należę do ludzi, którzy nie lubią filmów. Wolę książki, więc adaptacja jest mi całkowicie obca.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A Gatsbiego czytałaś w takim razie? :)
      Bo mi chodzi właśnie o to jak bardzo niedoskonała jest adaptacja w porównaniu do książki.

      Usuń
  5. Po pierwsze post genialny ;) Po drugie. Naprawdę, czytałam to i nie miałam pojęcia o tym filmie. Jestem chyba jakaś zacofana, czy coś. Nie oglądałam, książki nie czytałam, ale być może to nadrobię. Ogólnie, wydaje mi się, że filmy na podstawie książki są okropnie okrojone, chociaż szczerze powiedziawszy nie widziałam takowych za dużo... Ale z tego co zobaczyłam to tak wnioskuję.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :)
      Ja z moimi znajomymi czekałam na to od dawna, bo wszyscy uwielbialiśmy tę książkę. Koniecznie przeczytaj!
      Wiesz, bywa różnie. Znam kilka filmów, którym udało się wybronić. Należy do nich na przykład "Fight Club", nie wiem czy oglądałaś albo czytałaś... No, albo moja ukochana "Gra o Tron", wprawdzie serial, ale pierwszy sezon zrobiony jest zupełnie tak jakby ktoś wszedł do mojej głowy gdy czytałam książkę i wszystko przelożył na film. W następnych sezonach zaczynają już trochę zmieniać, ale moim zdaniem serial zrobiony jest bardzo przyzwoicie w porównaniu do książki. No i jeszcze zeszłoroczny Hobbit, chociaż pierwsza część z trzech, już wiem, że będzie zrobiony bardzo wiernie. Nic prktycznie nie zostło wykrojone (ale z jakiej przyczyny - producenci byli łasi na kaskę, której z pewnością wpadnie więcej z trzech filmów niż jednego).

      Usuń
    2. Nie ma za co :)

      Oglądałam "Fight Club", ale nie czytałam, może kiedyś się za to zabiorę i wtedy będe mogłą wyrazić swoje zdanie na ten temat. Wiadomo, że nie wszystkie okroją, ale własnie z tego co widizałam tak było. Czasami też chcąc nakręcić film na podstawie książki to jak porwac się z motyką na słońce. Jednak dobrze, że jeszcze są film, gdzie reżyserzy nie "streszczają" całej sagi np. do jednego 4 godzinnego filmu np. ;)

      Usuń
    3. No tak. Na przykład z mogą ukochana gra o tron, tylko serial jest rozwiazaniem na przyzwoita ekranizację siedmiu książek, gdzie w każdej jest około kilkunastu równie ważnych wątków.

      Usuń
    4. No tak, w tym wypadku serial. Ja szczerze powiedziawszy nie mam zbytno czasu na oglądanie...

      Usuń
    5. No ale już od piątku wakacje, prawda? :)

      Usuń
    6. Niby tak, ale nie bardzo bede miec czas na polozenie sie i obejrzenie, czycos ;)

      Usuń
    7. Aż taki napięty grafik? ;)

      Usuń
    8. Niestety, ale tak. Zamierzam szczerze powiedziawszy zając się swoimi pasjami (np. rysowanie/malowaniem bo akurat na to nie miałam za bardzo czasu w ciagu roku) no i dochodzi do tego praca + wyjazdy ;)

      Usuń
    9. Ją czekam teraz na odpowiedzi w sprawie pracy :)

      Usuń
    10. Ja narazie mam taką, co raz w miesiacu jest. posuzkuję takaw tygodniu ;)

      Usuń
  6. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  7. Odpowiedzi
    1. No ogólnie to nie powiem, że film porażka, ale lekka profanacja świetnej książki jest.

      Usuń
  8. Ani nie czytałam, ani nie oglądałam i raczej nie zamierzam. Nie moje klimaty, a DiCaprio nie fascynuje mnie aż tak, żebym leciała i oglądała :) Poza tym, ogólnie rzecz biorąc, wolę książki. Odkąd maturalna odsiecz się zakończyła, czytam, czytam i oglądam na okrągło, wolność jest piękna :)

    Mogłabym Ci zadać pytanie, odnośnie tej matury? Jestem ciekawa, jak ona wyglądała i czym różniła się od tej, którą pisałam ja. Swoją drogą, za tydzień wyniki (a ty miałaś wcześniej?) i już mi się trybik panikarki włącza.

    Pozdrawiam i witam z powrotem! :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No ja też na początku trochę się wkurzyłam, że go obsadzili w tej roli, bo nie przepadałam za nim. Tzn "Incepcja" z nim w roli głównej jest jednym z moich ulubionych filmów, ale to z powodu mojej ogólnej fascynacji snami i ludzką podświadomością. Dopiero po "Django" go doceniłam, a po "Gatsbim" to w ogóle już jest moim zdaniem jednym z lepszych aktorów.
      Wolność jest piękna, to prawda! :) Ja mam taką stertę książek do czytania teraz... Obecnie czytam biografię Sex Pistols, a później mam w kolejce kilka książek Mario Puzo.

      Ja mam wyniki za dwa tygodnie :)
      O tej mojej maturze napisałam Ci na maila, którego podajesz na blogu :)

      Usuń
    2. Tak samo mam z Danielem Craigiem. Czytałam, a właściwie nadal czytam, Larssona i po pierwszej części wzięło mnie na oglądanie ekranizacji (jedna - szwedzka, druga, tej samej części - amerykańska). Szwedzka ma to coś, a w tej amerykańskiej jest Craig więc od razu mi się opinia popsuła :) Nie lubię, jak niektórzy się wszędzie pchają, choć niekoniecznie ich tam chcą. On się nie nadaje do kryminałów, czy tym podobnych i spalił cały film :) Podobnie z tym DiCaprio, może warto realnie oceniać własne szanse.

      A mnie ostatnio na kryminały wzięło... Jakoś biografii to nie mam kogo czytać, moi happysadzi jeszcze nie wydali :D

      Odpisałam ;)

      Usuń
    3. Też czytałam Larssona, ale tylko pierwsza część i połowę drugiej. Wzięłam bo byłam ciekawa jak będzie mi się czytać angielski przeklad, bo nigdy wcześniej nie miałam takowego w ręku. Pierwsza część była w miarę fajna, trzymała w napięciu i rzeczywiście do ostatnich chwil nie miałam pojęcia jak się skończy. Jedyne co miałam jej do zarzucenia to prostota języka, ale to mogła być kwestia tłumaczenia. Druga odczytała gdzieś do połowy i już mnie tak ne wyciągnęła. Zarzuciłam gdzieś. A film oglądałam tylko amerykańska wersję, ale chyba spróbuje tej szwedzkiej :)

      Usuń
  9. Nie widziałam ani nie czytałam, ale w wakacje planuję nadrobić filmy, więc obejrzę. Wiem jedynie, że o filmie teraz jest niesamowicie głośno i wszyscy o nim mówią...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale z tego co wiem, nie wszyscy w superlatywach :)

      Usuń
    2. Jak przy każdym filmie. Jedni niesamowicie się zachwycają, a drudzy strasznie jadą. ;)

      Usuń
    3. Ale ten wyjątkowo sprzeczne reakcje wzbudza.

      Usuń
    4. Jak obejrzę, to się przekonam. Czemu takie wzbudza akurat?

      Usuń
  10. Kolejny cholernie wciągający post! Jednak nie byłabym sobą, czepialską zołzą mającą bzika na punkcie poprawnego pisania, gdybym nie wytknęła Ci drobnego błędu: "(...) pan reżyser okazał się być bezbłędnym". Kalka językowa. Zauważyłam, że angielski dotarł już wszędzie. ;) Sprawdź to.

    PS Czasami tutaj wpadam, czytam, a przy okazji strasznie Ci kibicuję, żeby Twoje plany związane ze studiami wypaliły. Też chciałabym tak dokładnie wiedzieć, czego chcę. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. E tam zolza od razu, dobrze, że ktoś jest czujny ;) jestem pewną, że błędów jest dużo więcej, bo od ponad dwóch lat nie czytam po polsku, a blog jest już w tej chwili ostatnim miejscem, gdzie po polsku piszę. W szkole na polskim wypracowań było niewiele w porównaniu z innymi przedmiotami, gdzie musiałam pisać po angielsku. Bardzo mi zależy na tym, żeby nie zapomnieć ojczystego języka nawet jak wyjadę do Anglii i nie mówić potem jak Dzoana Krupa albo Mozil :p

      Usuń
  11. Wiedziałam, że niebawem wrócisz tutaj i nie zawiodłam się :)
    Mam nadzieję, że matura poszła ci bardzo dobrze, biorąc pod uwagę pracę, jaką włożyłas w przygotowania do niej (pisalaś maturę międzynarodową, prawda?). Ja sama za rok przeżywać będę podobny chaos. Nie wiem czy mniejszy od Twojego, bo chcę uzyskać minimum 80% z matury rozszerzonej z matematyki i chemii, a cholera wie, za przeproszeniem, co za “cudenko“ wymyśli CKE...
    Co do Twojego postu... Filmy oglądam bardzo rzadko, może dlatego że gustuję w dziele pisanym. Gdyby nie to, że codziennie włączam sobie telewizor, by obejrzeć wcześniej ściągnięty jeden odcinek OTH, właściwie to iluśtam-calowe urządzenie nie byłoby mi potrzebne do życia.
    “Wielki Gatsby“... Widziałam tę książkę na półce w pobliskiej bibliotece... kto wie, może wypożycze ją przy najbliższej wizycie i wepchnę między lektury, które muszę przeczytać przez te wakacje :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, międzynarodowa. Wydaje mi się, że poszło ok, ale wyniki za dwa tygodnie i wtedy wszystko stanie się jasne :) ja minimum 80% chcialam mieć że wszystkich 6 przedmiotów, które zdawałam :D ale nie bardzo się orientuje w trudności chemii, bo nie mam tego przedmiotu od trzech lat. Ale jak patrzyłem na wasza matme rozszerzona, to na serio nie ma się czego obawiać ;) a ją zdawałem na naszej podstawie, więc wiem co mówię ;)

      Bardzo polecam, koniecznie przeczytaj! Film nie jest już koniecznościa...

      Usuń
    2. Wiesz, akurat chemia jest moją pasją i z nią wiąże swoją przyszłość i jak już teraz piszę “mini matury“ na poziomie rozszerzonym to nigdy nie spadłam poniżej 75%, raz nawet miałam 94%, ale to był chyba jakiś żart twórców arkusza, bo niemożliwe, bym na zwykłej maturze dostała takie banaly jak przeprowadzenie reakcji redoks w oparciu o dosyć szczególowy opis zamieszczony przed zadaniem.
      Ale matmy się boję... pisałam już dwie próbne i nigdy nie starczyło mi czasu na zrobienie wszystkich zadań... No, ale skork ty - humanistka - temu podołałas to może i ja dam radę.
      A jakie to 6 przedmiotów zdawałas, jeżeli mogę się zapytać? ;>

      Usuń
    3. Hahaha, sorry za autokorekte w poprzednim komentarzu.

      Ja nigdy nie sprawdzalam się z polskimi fakturami z matmy. Nie wykluczam, że mogłam zrobić jakiś rachunkowy, ale przegladalam je z ciekawości na jakim są poziomie. No i moja korepetytorka od matematyki czasami wyciągają repetytorium do rozszerzonej matematyki jak płakałam nad jakimś moim zadaniem żeby mnie pocieszyć :p
      Z tym moim byciem humanistka to jest tak dziwnie... to znaczy ja w stu procentach za humanistke się uważam, ale kocham geografię a i robienie zadanek z matematyki przyznam sprawiało mi przyjemność. Zdawałam na naszym rozszerzeniu historię, geografię i angielski (literatura), a na podstawie matematykę, biologię i polski (literatura). Wiem, wszyscy pytają czemu polski na podstawie, ale tak jakoś jest, że z angielskiego piszę wypracowania i eseje sto razy lepsze.

      Usuń
    4. Nic nie szkodzi, prawdę mówiąc zauważyłam to dopiero po głębszym wczytaniu się w komentarz :D
      Mnie niestety nie stać na korepetycje. Jak sobie pomyślę o swoim postanowieniu, że wakacje sama spróbuje przerobić sobie wszystkie tematy z klasy pierwszej z rozszerzenia to mi się słabo robi. Ale tak akurat jest w mojej klasie, że wszyscy co wybrali fakultety z matematyki to id września trafią na zajęcia do klasy mat-fiz, która z materiałem leci równo, gdy my tymczasem ledwo przerobilismy podstawę przy swojej okrojonej siatce godzin z tego przedmiotu (3 godziny tygodniowo, nie mam pojęcia co za wariat to wymyślił...).
      Wiesz, ja nie do końca też jestem ścisłowcem, o czym może świadczyć fakt, że chcę zmierzyć się z maturą rozszerzoną z języka polskiego. Lubię pisać i dobrze mi to wychodzi, na podstawie mam fajne wyniki, tam to mnie tylko denerwuje czytanie ze zrozumieniem, gdzie jest ten przeklęty “klucz“... ostatnio do 100% brakowalo mi punkcika, bo w odpowiedzi nie zastosowalam slowka “autorytet“ tylko “wzor do nasladowania“ - praktycznie cala klasa na tym zadaniu polegla, ale co my wróżki jesteśmy, że mamy wiedzieć jakich oni sobie słów życzą?
      Tej znajomości angielskiego to Ci zazdroszczę, naprawdę. Osobiście uważam, że przez te 2 lata liceum zrobiłam naprawdę duże postępy, ale wciąż mam braki po sześcioletniej pseudo-edukacji w podstawówce i gimnazjum, gdzie wystarczyło przeczytać kawałek czytanki, by mieć 6.
      I myślę nad tym czy podjąć się matury rozszerzonej czy nie... bo myśl o tej przekletej gramatyce, która się tam pojawia, o tych strukturach leksykalno-gramatycznych, slowotwórstwie mnie przeraża :) wiem że z pewnością u siebie mialaś dużo trudniejsze rzeczy, ale ja osobiście nie jestem jezykowcem i mam kłopoty z ogarnieciem tych rzeczy, a niestety coraz więcej uczelni wymaga matury rozszerzonej z angielskiego bądź jest ona przydatna w innych sytuacjach.

      Usuń
    5. Ja korepetycje mialam tylko z matematyki. W pierwszej liceum regularnie, bo musialam nadrobic zaleglosci, jakie zostaly mi po moim wspanialym gimnazjum, gdzie zapewniano mnie, ze matematyke umiem na 6, a w liceum okazalo sie, ze moja wiedza ledwo wystarcza na troje. Przed matura mialam moment paniki i zadzwonilam do dawnej korepetytorki i umowilam sie z nia na parogodzinna sesje. To nawet ja mialam 4 godziny matmy, chociaz mialam na podstawie :P wszystkich innych przedmiotow mialam po 6 godzin tygodniowo.
      Ten klucz rzeczywiscie potrafi wkurzyc. Ja mialam tak samo na historii, ale jedynie na klasowkach, bo pani profesor miala bardzo specyficzny system oceniania. Na maturze juz czegos takiego nie bylo.

      Wiesz, ja nie wiem czy poradzilabym sobie z czysto gramatycznymi zadaniami, bo od dwoch lat nie mialam takiego angielskiego :) tak jak pisalam, my mielismy cos w stylu literatury, przerabialismy normalnie lektury i pisalismy eseje. Wymagano od nas bieglosci, nikt juz sie nie fatygowal zeby uczyc nas gramatycznych struktur, bo oczekiwalo sie tego od nas po prostu. Doszlam w angielskim do takiego momentu, ze mowie i pisze poprawnie gramatycznie, ale czesto nie potrafie wytlumaczyc, dlaczego w tym czy tamtym miejscu powinno sie uzyc takiego czy takiego czasu. Po prostu trzeba i juz.

      Usuń
  12. Nie czytałam, nie oglądałam, ale może kiedyś w przyszłości...? ;)

    OdpowiedzUsuń
  13. Dzięki twojej recenzji zaczynam się zastanawiać, czy aby na pewno obejrzeć ten film...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Decyzja należy do Ciebie :) mimo wszystko znam sporo osób, które zachwycił ten film. Ale chyba nikt z nich nie czytał wcześniej książki, więc może to dlatego...

      Usuń
    2. Pewnie tak. Ja spróbuję jednak obejrzeć ten film, w końcu od tego nie umrę. :D Dzisiaj skończyłam czytać "Norwegian Wood" od Harukiego Murkami i protagonista żywił właśnie wielką miłość do tej książki, czyli, znając życie, Murakami pewnie też (tak jak to się dzieje w przypadku Beatlesów).

      Usuń
  14. Też bardzo chciałam zobaczyć Gatsby'ego (tak to się odmienia? ) ale najpierw chcę zapoznać się z książką, a mimo, ze juz miesiąc minął od matury, ja nadal nie mam na nic czasu (poza Grą o tron, która tak mnie wciągnęła, że nie mogę robić nic innego, tylko oglądam serial na przemian z czytaniem książki xd). Great Gatsby chciałam też przeczytać w oryginale, okazuje się, ze to naprawdę najlepsza droga do w miarę bezwysiłkowej nauki słówek. Zawsze miałam z tym problem, bo nie chciało mi się siedzieć i wkuwać, aż któregoś dnia po prostu usiadłam i zaczęłam czytać jakieś opowiadanie w oryginale i okazało się to strzałem w dziesiątkę! Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To poczytaj Gry o Tron po angielsku, bo sa jeszcze tysiac razy lepsze i bardziej wciagajace niz te po polsku ;)

      Usuń
  15. Coś nie mogeę odpowiedzieć, wiec napiszę tutaj.
    Lepszy rydz niż nic, prawda? Coi tam nowego? ;>

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prawda prawda :)

      Obijam sie :P Tydzien do wynikow matur i cztery dni do Openera! NIe moge sie doczekac (i jednego i drugiego)

      Usuń
    2. ;)

      Ja też! nareszcie! Ach, uwielbiam ten stan ;) Matury na bank dobrze poszły!

      Usuń
  16. Zostawiłam sobie Twój post na "po przeczytaniu książki" i powiem Ci, że mnie nie zachwyciła. Książka, oczywiście. Jak dla mnie była taka nijaka, ale może faktycznie jest w tym wina polskiego przekładu. Filmu jeszcze nie oglądałam, ale mam w planach w dalszej przyszłości, chociaż właśnie pan Leonardo trochę mnie do tego zniechęca...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak jak pisalam, polskiego przekladu nie widzialam, ale nie spodziewam sie, ze ktokolwiek moglby podolac zadaniu przetlumaczenia tej ksiazki. Moze to wynika z tego, ze ostatnio czytuje tylko w oryginale. Ale nie mozna umniejszac roli symbolizmu i drugiego dna tej ksiazki. Jesli nie zwroci sie na to uwagi, historia rzeczywiscie moze wydac sie nijaka. Gatsby bylby idealna lektura do omawiania w szkole.

      Usuń
  17. Gatsby'ego czytałam, a jeszcze nie oglądałam, co - biorąc pod uwagę mój kierunek - jest stosunkowo dziwne, chociaż biorąc to samo pod uwagę wystarczy mi pójść do kina na dowolny praktycznie film. Ale to inna sprawa. Książkę uwielbiam, W filmie tak na pierwszy rzut oka boski Leo mnie przeraża - zdążyłam już przejść etap, w którym nie mogłam na niego patrzeć, a jestem na tym, na tym którym całym sercem go doceniam. Film obejrzę, na pewno, może już wkrótce o ile jeszcze go gdzieś grają. Prawdopodobne skończy się nad zachwytami nad scenografią. Tak. Tak mi się wydaje

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak dla mnie wiekszy zachwyt wzbudzaja kostiumy niz scenografia, bo ta jest taka zbyt komputerowa i nierealistyczna.

      Usuń
  18. Nie miałam póki co styczności ani z ową książką, ani z filmem, wszystko jeszcze przede mną, ale uwielbiam i ubóstwiam Twoje posty!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziekuje ♥

      A ksiazke bardzo polecam, chociaz film nie jest koniecznoscia ;)

      Usuń
  19. Z adaptacjami tak bywa, że zazwyczaj rozczarowują. Można się tego spodziewać i zastanawiać jedynie, w jakim stopniu. Osobiście znam tylko jeden genialny przypadek: "Ziemia obiecana" - film lepszy niż powieść :)

    OdpowiedzUsuń
  20. A moim zdaniem jest to jeden z bardziej magicznych filmów jakie widziałam, z chyba najlepszym soundtrackiem. Zwykle omijam Lamę i Jaya-Z z daleka, tu muszę powiedzieć, że połączenie nowoczesnej muzyki ze starą stylistyką było świetne. No i sam film jako obrazek - cudo!

    OdpowiedzUsuń
  21. Tym postem zachęciłaś mnie do lektury Gatsbiego, dzięki :) Tekst napisany świetnie :)

    OdpowiedzUsuń
  22. Ejej! Co tam u Ciebie? ;> Miałaś nas już nie opuszczać! ;>

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiem wiem, strasznie mi głupio że tak nie dotrzymałam słowa :( Szykuję się na powrót kolejny, mam nadzieję, że bardziej na stałe. W każdym razie, w pigułce:

      Po Openerze musiałam przez co najmniej tydzień powracać do normalnego funkcjonowania i również naszej strefy czasowej. Serio, czułam się jak na ostrym jetlagu, bo w Sopocie mój dzień zaczynał się pobudką i śniadankiem (i piwkiem) około 16:00, a kończył o 9:00 rano, kiedy wracałam do pokoju z tętniącego życiem molo. Jak już udało mi się to odchorować, postanowiłam napisać krótkie podsumowanie festiwalu. Zasiadałam do tego kilka razy, ale za każdym dochodziłam do tego samego wniosku: nie mogę, bo nie potrafię dobrać slów. W sensie muzycznym. Oczywiście mogłabym spłodzić parustronicowy wywód na temat szalonych nocy na molo i plaży, lataniu na fali i koczowaniu pod barierką... ale koniecznie chciałam napisać coś na temat samych występów, a ten moich ukochanych Queens of the Stone Age był po prostu nie z tej ziemi. Serio, piszę od tylu lat i na mnóstwo tematów, nie tylko tutaj, dużo piszę też dla siebie, chociażby w pamiętniku. Ale nawet tam nie potrafiłam sklecić odpowiednich słów. Ten koncert po prostu... dotknął moją duszę, jeśli mogę takiej dość słabo po polsku brzmiącej kalki językowej użyć. Cały ten dzień był dla mnie taki nierealny. Mieliśmy otrzymać wtedy wyniki matur, a wraz z nimi konkrety dotyczących uniwersytetów, na które pójdziemy. Na parę dni przed mocno się zestresowałam, że miałam zbyt wysokie mniemanie o swoich możliwościach i pewnie się nie dostanę. Ale postanowiłam sobie, że 5 lipca to będzie dzień należący do QOTSA, tak długo wyczekiwany, musi być najlepszym, i szkoła mi tego nie zepsuje. Dlatego wyłączyłam telefon, odcięłam się od świata. Moi znajomi nie wierzyli, że dam radę i pytali, jaki jest tego cel, co próbuję udowodnić. Ty napewno to zrozumiesz, bo jesteś przecież takim samym muzycznym freakiem jak ja (w "rzeczywistości", co może być dziwne, nie znam nikogo o takich zainteresowaniach). Po prostu czekałam na ten koncert dobrych parę miesięcy, dzięki QOTSA przetrwałam najcięższy czas w moim życiu. Piosenki z ich nowej płyty były tak inne od tego, co tworzyli do tej pory - sięgały wyżej, gdzieś ponad nasze codzienne problemy, były czymś więcej. Dawno nie miałam w rękach tak emocjonalnego albumu jak "...Like Clockwork". Nie mogłam pozwolić na to, żeby wyniki zepsuły mi ten dzień. Co, jakbym się nie dostała? To wielkie emocje, sama wiesz, jak ciężko pracowałam... dowiedzieć się, że to wszystko poszło na marne? Z pewnością marny to dodatek do dnia, który miał być najlepszym w moim życiu... Moi rodzice odebrali wyniki, ale obiecali, że nic nie powiedzą. Oczywiście dziwnie było ze świadomością, że wszyscy już wiedzą tylko nie ja. Ale chociaż nikt nie wierzył, że mi się to uda, przez tę godzinę z kawałkiem kompletnie zapomniałam o istnieniu tych wszystkich rzeczy. Kompletnie zatraciłam się w tej muzyce... Nigdy nie byłam na lepszym koncercie, a wiesz, że było ich sporo. Gdy wydostałam się spod barierek, odwodniona, cała mokra, byłam przez moment najszczęśliwszą osobą na świecie. Wtedy ktoś do mnie podbiegł, ja ledwo kontaktowałam, powtarzałam tylko w kółko "Queens" i "Josh" hahah, i zaczęli krzyczeć mój wynik... no i zgadnij co? Dostałam się. Z matury miałam trzeci wynik w klasie. Chociaż zarzekałam się, że nie chciałam wiedzieć, ta informacja tylko sprawiła, że ten dzień stał się takim, o jakim opowiada się wnukom.

      Chciałam to wszystko zawrzeć w jakimś poście, ale długo w ogóle nie wierzyłam w to co się stało. Nie tylko, że się dostałam, że wyprowadzam się z Polski. Koncert QOTSA był moim największym marzeniem, też nie mogłam uwierzyć w to, że na nim byłam!
      Wyjeżdżam w połowie września. Mieszkanie w centrum Londynu będzie z pewnością nie lada doświadczeniem dla mnie. Może jak już to wszystko z siebie pierwszy raz wyrzuciłam, uda mi się zredagować na ten temat post :)

      Usuń
    2. ja oczywiście będe na Ciebei czekać! ;*

      Wiesz co... Nie wiem Co napisac, naprawdę. Widze, że miałaś ciekawy zegar czasowy, jak to moja mama mówi. Nie powiem, że nie, bo bym skłamała, ale cholernie Ci tego festwialu zazdroszczę! Jak i samego chodzenia po molo, które tętni życiem. To musiało być wspaniałe uczucie.

      Jasne, ze rozumiem. Ostatnimi czasy sama odcinam się od wszystkeigo, zwykle późnym wieczorem i skupiam się jedynie na muzyce. W prawdzie to nie to samo, co na żywo, ale jak się nie ma co się chce to się lubi co się ma. Ale albumu QOTSA niestety jeszcze nie przesłuchałam (ostatnii czasy zapoznaję się z Sigur Rós oraz Davidem Bowie (albumu nowego niestety nadal nie przesłuchałam)) ale mam zamiar to za niedługo zorbić, by coś na ten temat powiedzieć.

      Gratuluję Ci oczywiście wyników i teog, ze się dostałąś! Przecież ja i pewnie twoi blscy innej opcji nie widzieli! Gratluje jeszcze raz! :*

      Mam nadzieję, bo z chęcia bym post przeczytała, a doświadczeniem musisz się z nami pdozielić! Zazdroszczę i czekam na post! :*

      Usuń
    3. Zapomniałam dodać, że ja tez nie znam nikogo o takich zainteresowaniach. jasne, można pogoadać o muzyce, ale nie tak jak z Tobą, co mnie strasznie dziwi...

      Usuń
  23. Świetnie napisane! Na pewno będę śledzić Twojego bloga, bo wygląda na kawał dobrej i błyskotliwej pisaniny. Film obejrzałam i bardzo mi się podobał, raczej nie podzielam wszystkich Twoich zastrzeżeń, ale trzeba też zaznaczyć, że nie czytałam książki. Może miałabym więcej do marudzenia wtedy.

    OdpowiedzUsuń
  24. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  25. Dani California, wiedz, że powracam do wielce wyczerpujących komentarzy!

    Wkrótce napiszę do Ciebie w prywatnej wiadomości, aby wszystko Ci wyjaśnić po tylu miesiącach zaniedbań i nieobecności z mojej strony.

    Nie pozostaje mi nic innego jak rzec: do zobaczenia po drugiej strony tęczy!

    OdpowiedzUsuń
  26. Ścieżka dźwiękowa nabiła mnóstwo widzów, na pewno. I mnie też, z samej ciekawości. Trochę jest to wszystko nieporozumieniem. Wielkie sławy nagrywają, grają. Ale... coś brakuje.

    OdpowiedzUsuń